Cześć Dziewczyny, ostatni wpis pojawił się we wtorek, ale nie miałam siły chodzić po mieszkaniu, co dopiero pisać. Ja to zmęczenie zwalam na szkołę, stres i pogodę. Z drugiej strony nie ma co się użalać tylko zabrać za coś. Leży tu koło mnie czarne pudełeczko z firmy znanej i lubianej dzięki ekologicznym składom i ciekawym formułom, z których chyba każdy znajdzie coś dla siebie. W środku jest dziwna pasta, którą myłam twarz przez poprzednie tygodnie. Tak, mowa o Angels On Bare Skin z Lush!
Opakowanie to czarny słoiczek wykonany z grubego, twardego plastiku. Wygląd jest surowy i prosty, postawiono zdecydowanie na wnętrze. Samo w sobie jest bardzo wytrzymałe i solidne, szczelnie się zakręca. O dziwo aplikacja "prosto ze źródła", czyli paluchami nie jest kłopotliwa, chociaż średnio higieniczna i może być niewygodna dla posiadaczek długich paznokci. Niestety przez swój kolor widać na nim ślady kamienia z wody i inne zacieki co mnie osobiście denerwuje. W podróż można zabrać całe opakowanie lub tylko część bezproblemowo przełożyć do innego pojemnika. Na naklejkach jest bardzo dużo informacji, w tym kto i kiedy nasz kosmetyk wykonał (Moje egzemplarze zawdzięczam Tinie oraz Vicie)
Konsystencja jest nietypowa, to zbita tłusta pulpa. Im bliżej dna tym staje się bardziej oleista, a na samym końcu widzę olej, a właściwie ich mieszankę. W środku znajdziemy dosyć dużo peelingujących drobin ze zmielonych migdałów. Są one na tyle dobrze zmielone, że możemy używać kosmetyku codziennie i nie musimy bać się podrażnienia, jednocześnie działają i delikatnie złuszczają naskórek. Można także znaleźć kwiaty lawendy, które przyprawiają mnie o szybsze bicie serca... Wydajność to kwestia sporna. Niektóre dziewczyny pisały, że najlepiej od razu się z kimś podzielić, bo ciężko w przeciągu czasu przydatności go zużyć. Ja z tym problemu nie miałam, chociaż może dlatego, że sobie nie żałowałam i myłam nim twarz, szyję i dekolt. Jednak zdecydowanie do samodzielnego użytku polecam mniejszą pojemność (100g zamiast 250). Kolor beżowy. Zapach ziołowy, lawendowy- taki jak lubię. Nie jest za mocny lub za intensywny, więc nawet jak ktoś niespecjalnie przepada za takimi aromatami nie powinien tego produktu skreślać.
Powiem szczerze, spodziewałam się cudów na mojej twarzy. Owego cudu nie było, ale i tak było bardzo dobrze. Przede wszystkim drobinki likwidowały wszelakie suche skórki, z którymi często się borykam. Po drugie przez zawartość różnych olejów twarz była nawilżona i miękka w dotyku, zero ściągnięcia. Nie wywoływał żadnych podrażnień, a nawet koił skórę twarzy ( i nie tylko). W składzie znajdziemy dużo dobrego - białą glinkę, oleje - lawendowy, różany, rumiankowy i z aksamitki. Kwestia oczyszczenia. Tutaj niestety produkt leży. Twarz musi być poddana naprawdę porządnemu demakijażowi bowiem nie usuwa nawet resztek podkładu z buzi. Ja się średnio-intensywnie maluję na co dzień, ale za każdym razem poza micelami przed, używałam żelu mocniej oczyszczającego po. Mycie zaczynamy rozrabiając pastę z wodą. Zalecam porządnie omijać okolice oczu, ponieważ drobinki i reszta pasty, które mogą dostać się do oczu są strasznie drażniące i strasznie ciężko je wypłukać.
Cena: 6,75₤, 10,45€, 295Kc; 100g; ważny przez 3 miesiące; Lush, Allegro
Podsumowując, cena jest wysoka, ale otrzymujemy za nią kosmetyk z dobrym naturalnym składem. Niestety nie podoba mi się fakt, że po myciu twarzy jednym specyfikiem muszę sięgać po drugi, żeby mieć pełne uczucie komfortu. Zdecydowanie polecałabym ten produkt osobom o suchej i wrażliwej skórze, bo kosmetyk działa subtelnie i delikatnie nawilża skórę. Posiadaczki skóry tłustej, zanieczyszczonej - chyba powinnyście poszukać czegoś innego. Nie wiem czy do niego wrócę, jak będę miała okazję i trochę zalegających w portfelu pieniędzy to może, nic pewnego...
Był to jedyny produkt, który zdecydowałam się kupić przy okazji wizyty w stacjonarnym sklepie w Czechach. Póki co odpuszczam sobie tą firmę, ale nie wykluczam chęci przetestowania ich innych "sławnych" specyfików. Kurde, żeby to tańsze było chociaż o kilka złotych to jeszcze, ale 50 zł za 3 miesiące używania, bitch please. Chyba można trafić w naszych sklepach na coś lepszego. Przekonałam się teraz po przekroczeniu 2 dni po dacie ważności, że to naprawdę naturalny kosmetyk - grzyb grzyba grzybem podpiera w pudełeczku!
Ach piątunio, więc gorąco pozdrawiam i życzę miłego weekendu, Marta
czytałam o tej paście dużo dobrego :)
OdpowiedzUsuńJa też, dlatego po niego sięgnęłam w sklepie.
UsuńTroszkę za drogi jak na takie efekty :)
OdpowiedzUsuńJeszcze nie słyszałam o tym mazidełku nigdzie :)
OdpowiedzUsuńTo dziwne, bo jest bardzo popularne. W takim razie jestem pierwszą, która ci go przedstawia :D
UsuńSzkoda, że tak dobrze nie oczyszcza :))
OdpowiedzUsuńTeraz zastanawiam się nad pastą HERBALISM, bo jest dedykowana skórze mieszanej i ma głęboko oczyszczać...
UsuńJeszcze nic nie miałam z Lasha, ale chętnie spróbowała bym ich szamponów w kostkach,
OdpowiedzUsuńJa mam skórę tłustą i używałam go kilka miesięcy temu. Osobiście nie mam mu wiele do zarzucenia oprócz małej wydajności. Osobiście jednak wole żele/czyściki które dobrze się pienią i dają efekt czyśtej skóry.
OdpowiedzUsuńJa też, ponieważ to wygodniejsze i daje uczucie naprawdę oczyszczonej skóry, ale trochę się boję, ze takie kosmetyki mogą być zbyt agresywne i powodują pogarszanie się stanu skóry...
Usuń